Przenieśmy się odrobinę w czasie... Jak każda nastolatka przeżywam mniej lub bardziej tragiczne rozterki uczuciowe. To co pragnę Wam przedstawić, miało miejsce rok temu i chociaż było niezmiernie subtelne, dla mnie znaczyło bardzo wiele.
~*~
"Einstein powiedział, że najpiękniejszą, jakiej możemy doświadczyć, jest oczarowanie tajemnicą. Może dlatego X oczarował mnie tak bardzo."
Znacie „Ptaki ciernistych krzewów”? Jeżeli nie, gorąco polecam wszystkim ten magiczny film!
~*~
"Einstein powiedział, że najpiękniejszą, jakiej możemy doświadczyć, jest oczarowanie tajemnicą. Może dlatego X oczarował mnie tak bardzo."
Stoję nad przepaścią i krzyczę „wróć”! Tęsknię za poprzednim życiem, kiedy to pełna radości wyśpiewywałam hymny ku czci Bogu i z miłością zwracałam się do bliźniego. Niegdyś udzielałam pomocy na czymś w rodzaju „SOS duchowego”. Każdej napotkanej osobie okazywałam ogrom życzliwości, byłam przykładną córką, przyjaciółką. Snułam odległe plany, które zataczały wąskie koło nad Zakonem. Pragnęłam doskonalszej egzystencji, kompletnego odcięcia się od świata, szczególnej posługi Bogu. Uśmiechnięta witałam dzień, zasypiałam zaś usatysfakcjonowana, że przeżyłam go wedle woli Pana. Innymi słowy przypominałam chodzącą iskierkę światła.
Nagle wszystko przepadło. Zaczęłam przypominać cień samej siebie, karmiłam się natomiast okruchami nadziei, spadającymi ze stołów panów. Oczy dziewczyny, którą teraz jestem utraciły blask, znoszę dzielnie utrapienia, ale najchętniej rozdarłabym zasłonę milczenia. Nie wyobrażacie sobie, jak ciężko zawierzyć cierpienia Najwyższemu, a samemu trwać jedynie w ufności. Chociaż wierzę w lepsze jutro, mam wrażenie, że stoję pośród ogromnej sali, krzyczę ile tchu w piersi, lecz nie zostaję przez nikogo usłyszana. Aż trudno uwierzyć, iż tak piękne uczucie, może odebrać nam wszystko co najlepsze. Uczyniłam Go własnym tlenem, dlatego tak słoną cenę przyszło mi zapłacić. Przedstawiam Wam swoją smutną historię...
Początek? Było nim pewne piątkowe, letnie popołudnie. Przybyłam wtedy do kościoła w celu spowiedzi, bardzo dbałam, by choć raz na miesiąc oczyścić ducha. Kierując się ku ławce, zauważyłam ogarniętego modlitwą kapłana. Szczerze zaskoczył mnie jego widok, spodziewałam się raczej zastać młodego seminarzystę. U nas panuje taki zwyczaj, że gdy jeden kleryk wyjeżdża przyjąć święcenia, przybywa kolejny i rozpoczyna posługę. Między innymi dlatego, już dawno nie gościliśmy wikariusza. Zmyliła mnie sutanna. Niebawem rozpoczęła się wieczorna Msza, podczas której proboszcz zaprezentował owego mężczyznę jako nowego diakona. Wprost oniemiałam. Więc oto nowy opiekun parafialnej wspólnoty młodzieży. Miałam zostać jej członkinią. Siłą rzeczy opuszczający powoli progi seminarium osobnik, potrafił rozbudzić ciekawość. Prześwietliłam biedaka wzrokiem. K zauważył to wreszcie (nic dziwnego), odwzajemniając spojrzenie. Chwilę się sobie przypatrywaliśmy, lecz zaraz urwałam kontakt wzrokowy, zupełnie zmieszana. Spostrzegłam kątem oka, że diakon poszedł w moje ślady. Jemu również musiało nie być łatwo... No cóż - całkowicie odmienne od wielkomiejskiego zgiełku otoczenie, dwieście twarzy, śledzących każdy gest. Dochodził do tego jeszcze ekscentryczny proboszcz oraz nawiedzona plebania. Współczułam mu całym sercem. Nie mniej jednak, przyszły obiekt moich wewnętrznych katuszy, darzyłam początkowo lekko znużoną obojętnością. K nie zasilał grona typów, których widok wywołuje we mnie palpitacje serca. Szybko ochłonęłam.
Po nabożeństwie udałam się do zakrystii, aby zapłacić proboszczowi za wyjazd na pielgrzymkę. Imiennik K, jak zwykle przywitał mnie bardzo ciepło, serdecznie ściskając. Może to śmieszne, ale dawniej darzyłam owego mężczyznę mało przyjaznymi odczuciami. Zwykłe uprzedzenia. Zapytałam jeszcze, gdzie zaplanowano spotkanie formacyjne grupy apostolskiej. Proboszcz nie krył radości, że zgłosiłam swoją kandydaturę, sam podsuwał mi często ten pomysł. Wtem weszła drobna dwudziestolatka, niosąca gitarę. Czułam zdenerwowanie, jednak ona momentalnie mnie polubiła. Później natomiast niesamowicie przyjaźnie wtajemniczyła w ich małą wspólnotę. Wszyscy członkowie wykazywali sympatię. Trzy dziewczyny znałam od szczenięcych lat, pozostałe dobrze kojarzyłam.
Czas upływał nam pod znakiem żartów, relacji wakacyjnych przygód, emocjonującego streszczania nastoletnich marzeń. Nie wiedzieć skąd, targało mną podczas tej beztroskiej chwili napięcie, coś wewnętrznie niepokoiło. I zjawił się on... Bardziej pewniejszy siebie niż przypuszczałam. Wraz z nim ukochany duszpasterz. Proboszcz ogłosił oficjalnie początek nowego roku formacji, zmówiliśmy modlitwę, kończącą się słowami: „Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Moje imię, tam jestem pośród nich” (18, 20). Następnie poczęstowano nas oscypkiem. Tamten sierpniowy dzień wspominam, pełna rzewnego sentymentu. K oczywiście przedstawił się wszem i wobec. Nie przytoczę dokładnych słów, właściwie nigdy nie mówił o sobie zbyt wiele. Pragnął koniecznie, abyśmy dokonali krótkiej autoprezentacji. Każdy opowiedział po dwa - trzy zdania na własny temat, a K dopytywał szczegółów. U mnie ten dialog wyglądał następująco:
Ja: Mam na imię Dorota, uczęszczam do LO. Interesuję się historią oraz piłką nożną, ale raczej od biernej strony.
K: Kibicujesz jakiemuś klubowi?
Ja: Tak, konkretnie Realowi...
(tu kilka osób wyraziło swoje opinie)
K: Ja niestety nie jestem fanatykiem piłki kopanej. A co do historii, która epoka najbardziej cię ujmuje?
Ja: (po głębszym namyśle) Hmm... Chyba Średniowiecze.
K: W Polsce czy Europie?
Ja: Stanowczo starego kontynentu.
K: Dobrze, dziękuję ci.
Koniec przesłuchiwania. Trudna do opisania sztywność wręcz porażała. Było to jednak łatwe do przewidzenia na pierwszym spotkaniu. Co ciekawe, bez problemu mnie zapamiętał. Rozmawialiśmy jeszcze o znaczeniu modlitwy oraz zbawieniu. Parafialną salkę opuściłam bez wyrobionego zdania na temat K.
Nazajutrz odbyła się planowana pielgrzymka, pod przewodnictwem diakona. Skupienie odegrało główną rolę wyjazdu, lecz oczywiście nie bez wyjątków... Szkoda, że nie widziałam wyrazu twarzy K, gdy musiał słuchać piosenek z dość niecenzurowanymi tekstami. Na miejscu spotkaliśmy ks. M oraz ks. R. (ten pierwszy stanowi dla mnie bardzo istotną osobę, dlatego napiszę o nim coś więcej. Nie teraz rzecz jasna.) Przed cudownym, kalwaryjskim obrazem, prosiłam Matkę Bożą o duchowe uzdrowienie mojego ojca. Gdybym tylko wiedziała, że już niedługo sama będę potrzebowała uzdrowienia...
Po powrocie niby wszystko wyglądało normalnie. Sprawy były takie same, jakimi je pozostawiłam. Jednak moje serce dosięgła niewidzialna przemiana...
______________________________________
To co pominęłam w tej notce z przyczyn praktycznych:
1. Śpiew w autokarze (naszemu ferrari w mercedesie :D).
2. Ucieczka z końcówki polowej Eucharystii na przepyszne naleśniki ze serem.
3. Kupowanie zabawnych pocztówek dla księży w księgarni Św. Pawła.
4. Przydługie pożegnalne spojrzenie K, skierowane w moją stronę.
~*~